Pomysł dość oryginalny, nieco jak "Truman show", niestety dalej scenarzyści nie pokusili się o jakąkolwiek głębszą myśl. Nie wiele dowiadujemy się o uczuciach głównych postaci. Film ma tylko kilka wątków, ale żaden z nich nie jest pogłębiony. Główna postać przeżywa co prawda lęk o swoje życie, lecz żadnego zainteresowania sensem swojego istnienia. W zasadzie nie wiemy jaki jest związek jego życia z narratorką? Facet nie myśli sobie "Kto powołał mnie do życia?" Zaczął przynajmniej grać na gitarze. Bo chyba jedynym przekazem tego filmu jest banalne przesłanie aby realizować także swoje pozazawodowe życie. A życiowy i twórczy kryzys autorki? A wątek miłosny? Wciśnięty chyba na siłę. Bo jak można nakręcić amerykański film bez sceny łóżkowej?
Sunące po ekranie obrazy nużą tylko widzów. Najcierpliwsi z nich otrzymują na końcu typowe hollywoodzkie zakończenie. Banał, banał i jeszcze raz banał.
Ci widzowie, którzy liczą przynajmniej na rozrywkę i mile spędzony czas srodze się zawiodą. Ci, którzy liczą na ciekawy i inteligenty film przeżyją rozczarowanie opisane jak powyżej.
Pomysł dobry, zapowiadał się film z nutą surrealizmu... Niestety gra aktorów jest kiepska, w filmie wieje nudą. Humor jakiś taki... nijaki (żaden normalny facet nie gadałby do szczoteczki do zębów, szukałby najpierw racjonalnego wyjaśnienia dlaczego słyszy głos kobiety w swoim domu). Wątek miłosny nie ma sensu. Słaba rola Dustina - zupełnie się facet nie postarał. Próbuje znaleźć jakieś pozytywne strony ale nie widzę żadnych. Może tylko Emma Thompson nie była najtragiczniejsza, ale to i tak chyba najgorszy film z jej udziałem. Nie polecam. To ani komedia wysokich lotów ani dramat osoby uwikłanej w surrealną historię i wyobcowanej. Banał na koniec budzi dodatkowy niesmak. Kiepsko.
Dobrze powiedziane - niezły pomysł, słabe rozegranie.
Irytujący był ciągły komentarz 'narratorki całej historii, oraz to,że główyny jej bohater był dość nieciekawy.Film ciągnie się i ciągnie a co dostajemy na koniec? - garstkę happy end'u typowego dla Hollywood.
Byłam do filmu nastawiona bardzo pozytywnie, jednak mój zapał nieco wygasł po obejrzeniu.
Niestety trochę zawiedziona.
Wybaczcie, ale pieprzycie głupoty. Gra aktorska kiepska? Szanujmy się. Kreacja jaką stworzył tu Ferrell jest zjawiskowa, gość zrobił coś niesamowitego, będąc komikiem ograniczył mimikę do minimum i skupił się na najprostszych emocjach postaci, dzięki czemu jego Harold nie jest przerysowany - co mogłaby narzucać konwencja filmu - ale autentyczny. Wystarczy wspomnieć choćby kilka świetnych aktorsko momentów: kiedy Harold słyszy na przystanku, że wkrótce umrze, kiedy szuka w domu "mówiącego przedmiotu" czy kiedy dowiaduje się od profesora, że musi umrzeć.
Film nie ma sensu? A to ciekawe, ja zauważyłem w nim kilka głębszych refleksji:
- czy to my sami decydujemy o swoim życiu, czy też wszystko zależy od przypadku
- miłość jako sens życia (co od razu obala zarzut, jakoby wątek miłosny w filmie również nie miał sensu i był wrzucony na siłę),
- przemijanie, któremu nie jesteśmy w stanie sprostać
- gdzie jest granica między sztuką a ludzkim życiem.
Nawet jeśli zabrakło tutaj metafizyki, to jednak powyższe przemyślenia są godne uwagi.
Piszecie też o hollywoodzkim zakończeniu. Przecież nie każdy film musi kończyć się tragicznie, tutaj świetnym zabiegiem reżysera było to, że do końca nie wiemy czy Harold zginie, a gdy dowiadujemy się, że jednak nic mu się nie stało i lekarz wyjaśnia nam dlaczego, wybuchamy śmiechem. To w końcu historia o Haroldzie i jego zegarku. I tutaj zegarek nabiera nowego znaczenia.
Jak dla mnie 8/10.
spoilery
zgadzam sie w 100% bardzo dobry film, a zarzucanie braku metafizyki, to też takie chybione. przeciez koleś słyszy głos, który opowiada jego życie. z poczatku zakładasz, że gł bohater jest postacią właśnie na bierząco wymyślaną, przez jakiegoś nieznanego nam jeszcze narratora. że jest osobą (z punktu widzenia świata przedstawionego) fikcyjną.
a tu bach, nagle okazuje sie, że bohater jak i pisarka są częścią świata rzeczywistego, co ogłusza gł. naszą narratorkę.
a samo uczucie, które rodzi sie między niepoukładaną, spontaniczną Aną i sztywnym urzędnikiem skarbówki (no wymyślcie bardziej bezbarwnego z definicji człowieka) toż to czysta metafizyka:)
do tego film ciepły, miły, nie pędzący za przeintelektualizowanymi festiwalami, czy skaczący po popcornowych multipleksach. takiego kina jest bardzo mało i mnie osobiście takiego brakuje.
pozdrawiam was
Jeśli podobał Wam się pomysł, powinniście zobaczyć mniej znany film Ober (Kelner) Alexa van Warmerdama. Na pewno jest tam inna estetyka obrazu, mniej efektów i tej całej oprawy, ale film sam w sobie jest ciekawy i rozwija ten sam motyw, co w "Przypadku H. Cricka". Być może film bardziej Was zadowoli pod względem przekazu.
Warto dodać, że te dwa obrazy powstały niemal w tym samym czasie, z tym, ze jeden w USA, a drugi w Holandii. Polecam!